"Przygodami barona Munchahausena" zostałam obdarowana pod choinkę. Książka jest pięknie wydana, zilustrowana została grafikami Gustave'a Dore'a i samo jej przyglądanie jest już niezwykle przyjemne. Lektura, która w dzieciństwie bawiła, teraz fascynuje. Być może dlatego, że jest to wersja wierna pierwowzorowi (wg Gottfrieda Augusta Burgera), w żaden sposób nieocenzurowana, cudownie prawdziwa w swej niepoprawności, która postępowych tolerastów może doprowadzić na skraj skrajów, czyli na wolterowski koniec świata.
Urzekł mnie już "Wstęp" napisany przez tłumacza Marcina Januszkiewicza. Nie zdarzyło mi się bowiem czytać tekstu równie trafnie i brawurowo opisującego oświecenie i równie błędnie epoki je poprzedzające.
Januszkiewicz pisze tak (pogrubienia i podkreślenie moje): "Humor odgrywa w tych opowieściach rolę niebagatelną. Myśl oświeceniowa, nieskrępowana już doktryną Kościoła, pozwala śmiać się swobodnie pełną piersią, a nie jak dotychczas, tylko "od-do": w czas odpustu i na jarmarkach. Także i same powody do śmiechu są inne. Wreszcie wierutna bujda trwale mości sobie miejsce w literaturze, detronizując śmiertelnie poważne łacińskie foliały jako jedyny godny sposób podania treści. Tu również powraca pytanie Munchhausena: "Dlaczego by nie?" - zadawane po to, aby zakwestionować monopol "prawdziwej" informacji" na prawo do istnienia w ludzkiej świadomości. Dlaczego dezinformacja nie miałaby mieć dokładnie takich samych praw? Dlaczego by nie? Tym bardziej, że kłamstwo, przekręt, wyolbrzymienie pojawiają się tutaj w służebnej roli wobec celów właściwych, jakimi są rozrywka i szczery wyzwalający śmiech. W sukurs takiemu zamierzeniu przychodzą znowu zdobycze nauki, a tym razem zwłaszcza fakt, iż książki w nieubłagany sposób tanieją. Pismo przestaje być nośnikiem kategorycznej prawdy, a papier zrzuca z siebie obowiązek utrwalania jedynie ważkich treści. Idea krytycznego wydania Biblii w pięciu językach, podjęta prawie dwieście lat wcześniej w Antwerpii, przechodzi niniejszym ostatecznie do lamusa. Jej miejsce zajmuje duchowy paperback, książka, która drwi sobie z "obowiązków" względem Boga i czytelnika. Nareszcie! "
W tym momencie nie zamierzam wnikać w przyczyny, które przysłoniły Marcinowi Januszkiewiczowi heroikomiczne, gargantuiczne / sowizdrzalskie czy satyryczne dzieła literatury europejskiej. Urzeczona bowiem jestem użyciem "wierutnej bzdury", "przekrętu" i "kłamstwa" w odniesieniu do oświecenia. Dokładnie bowiem tak myślę o tekstach wspomnianego wyżej Woltera czy Denisa Diderota, zawierających, jak sądzę, esencję epoki. Obawiam się także, że obaj przedstawiciele oświecenia nigdy by nie uznali "Przygód barona Munchhausena" za emanację oświeceniowej myśli. Gdzież bowiem znaleźć w nich można pochwałę mądrości rozumianej jako konsekwencję skutecznego działania rozumu, doświadczenia i społecznego pożytku. Opowieści o ekscentrycznym arystokracie wydają się być jawną drwiną ze wszystkich oświeceniowych świętości (a już szczególnie z nauk przyrodniczych) i sprowadzają je do absurdu. A jeśli sytuują się jakoś w oświeceniu, z racji czasu powstania, to raczej na marginesie niż w centrum. Sama uważam ten margines za niezwykle pociągający. Językowa wykwintność, wyszukana kurtuazja wobec odbiorcy, forma rygorystycznie spinająca treść pełną barokowych paradoksów i nieco makabryczną, a niekiedy nawet antycypującą romantyczne traumy, wywołuje taką gamę czytelniczych emocji, że z pewnością nie uda się ich upchnąć w oświeceniowych ramkach obliczonych na wolterowskie i diderowskie ramoty. Przy czym warto podkreślić, że "Przygodny barona Munchhausena" wobec "Kandydata" czy "Kubusia fatalisty" , mimo nachalnego w jednym miejscu libertynizmu, są dziełem uczciwym i mądrym.
Książkę czytałam więc z przyjemnością. Niewiarygodne umiejętności wychodzenia z najtrudniejszych opresji prezentowane przez tytułowego bohatera, wydały mi się dziwnie współczesne, znajome, a nawet codzienne. I nagle mnie oświeciło...
Ciąg dalszy tej notki kierowany jest do osób, które gardzą ciasnotą przesądów savoir-vivre'u, a wolność myśli i słowa cenią sobie nade wszystko.
Czytając dalej, gorszycie się na własną odpowiedzialność!
"Przygody barona Munchhausena" odczytywać należy jako poradnik czy nawet podręcznik dezinformacji podniesionej w oświeceniu do rangi prawdy. Uważać je można za wskazówki dla wszystkich działających publicznie blagierów i, nie bójmy się tego określenia, oszustów, którzy popadłszy w wizerunkowe tarapaty, mogą wyjść z nich bohatersko, jeśli tylko bronić się będą z odpowiednim tupetem i nieznającą granic bezczelnością. A że niektórzy, obserwując te zabiegi, będą się śmiać z politowaniem... Tym gorzej dla ich nerwów narażanych na zszarpanie.
To baron Munchhausen jako pierwszy otoczył nimbem "jakby świętości" rosyjskiego generała-pijanicę (co to wielce się był zasłużył w walce o wolność), podpalając wydobywające się z czaszki "bohatera" opary wódy. Zdaje się, że perypetie niemieckiego arystokraty wykorzystali wyznawcy świeckiego prawie-świętego J., wielbionego od niedawna patrona szkół dla wykluczonej młodzieży, zacisznych skwerów parkowych, ciemnych uliczek i sztuk teatralnych.
Czyż to nie prześwietny Munchhausen swym przykładem i łowiecką przygodą pomógł podnieść się upadłemu filantropowi. Przypomnijmy było tak. Pewnego dnia baron zobaczył przez okienko stado lecących kaczuszek, chwycił za flintę, ruszył do drzwi... Niestety wymierzył niezręcznie i uderzył się głową o futrynę tak nieszczęśliwie, że wszystkie gwiazdy (alboli świeczki) przed oczyma zobaczył. Niestety uszkodził też element broni, który iskrę przenosił umożliwiając strzał. Rozpaczał krótko, doszedł bowiem do wniosku, że jeśli jeszcze raz uderzy się potężnie, iskry, które zobaczy w głowie, przeniosą się na odpowiednie miejsce mechanizmu strzelby i ta wypali. Jak pomyślał tak zrobił i, wyobraźcie sobie, upolował pięć razy więcej ptasząt niż zwykle. Dlatego właśnie nasz współczesny pechowy filantrop, co to się o melon czy też mrówkę potknął, z taką nachalnością prowokował otoczenie do agresji wobec siebie. Kiedy wreszcie dostał mocno piętą, mechanizm dobroczynności zaskoczył i nasz altruista z radością mógł oznajmić, że zebrał więcej środków niż zwykle.
Naśladowców barona, którzy goniąc wroga, popadłszy w moralne bagno, potrafią nie tylko sami za włosy się wyciągnąć, ale też konia uratować, wymieniać można by długo. Lista bowiem jest imponująca, a znajdują się na niej najświetniejsze postaci naszego życia publicznego.
W książce o przygodach Munchhausena znaleźć można także fragment zamieszczony z myślą o prawdziwych desperatach. Okazuje się, że na człowieka ambitnego i aspirującego mogą spaść takie klęski, że nie pozostanie mu nic innego, jak zły los okiełznać wstydliwą częścią ciała. Metodę zdaje się najbardziej polubili artyści i inni celebryci, bezrefleksyjnie opuszczając spodnie na kostki, ale zdarza się, że stosują ją także politycy.
Zamiast gorszyć się i wyśmiewać te zabiegi, współczujmy im raczej i odwróćmy skromnie wzrok. Z lektury wynika bowiem, że sięgając po ten ostateczny sposób w walce ze społecznymi żywiołami, toczą bój o życie!
Urzekł mnie już "Wstęp" napisany przez tłumacza Marcina Januszkiewicza. Nie zdarzyło mi się bowiem czytać tekstu równie trafnie i brawurowo opisującego oświecenie i równie błędnie epoki je poprzedzające.
Januszkiewicz pisze tak (pogrubienia i podkreślenie moje): "Humor odgrywa w tych opowieściach rolę niebagatelną. Myśl oświeceniowa, nieskrępowana już doktryną Kościoła, pozwala śmiać się swobodnie pełną piersią, a nie jak dotychczas, tylko "od-do": w czas odpustu i na jarmarkach. Także i same powody do śmiechu są inne. Wreszcie wierutna bujda trwale mości sobie miejsce w literaturze, detronizując śmiertelnie poważne łacińskie foliały jako jedyny godny sposób podania treści. Tu również powraca pytanie Munchhausena: "Dlaczego by nie?" - zadawane po to, aby zakwestionować monopol "prawdziwej" informacji" na prawo do istnienia w ludzkiej świadomości. Dlaczego dezinformacja nie miałaby mieć dokładnie takich samych praw? Dlaczego by nie? Tym bardziej, że kłamstwo, przekręt, wyolbrzymienie pojawiają się tutaj w służebnej roli wobec celów właściwych, jakimi są rozrywka i szczery wyzwalający śmiech. W sukurs takiemu zamierzeniu przychodzą znowu zdobycze nauki, a tym razem zwłaszcza fakt, iż książki w nieubłagany sposób tanieją. Pismo przestaje być nośnikiem kategorycznej prawdy, a papier zrzuca z siebie obowiązek utrwalania jedynie ważkich treści. Idea krytycznego wydania Biblii w pięciu językach, podjęta prawie dwieście lat wcześniej w Antwerpii, przechodzi niniejszym ostatecznie do lamusa. Jej miejsce zajmuje duchowy paperback, książka, która drwi sobie z "obowiązków" względem Boga i czytelnika. Nareszcie! "
W tym momencie nie zamierzam wnikać w przyczyny, które przysłoniły Marcinowi Januszkiewiczowi heroikomiczne, gargantuiczne / sowizdrzalskie czy satyryczne dzieła literatury europejskiej. Urzeczona bowiem jestem użyciem "wierutnej bzdury", "przekrętu" i "kłamstwa" w odniesieniu do oświecenia. Dokładnie bowiem tak myślę o tekstach wspomnianego wyżej Woltera czy Denisa Diderota, zawierających, jak sądzę, esencję epoki. Obawiam się także, że obaj przedstawiciele oświecenia nigdy by nie uznali "Przygód barona Munchhausena" za emanację oświeceniowej myśli. Gdzież bowiem znaleźć w nich można pochwałę mądrości rozumianej jako konsekwencję skutecznego działania rozumu, doświadczenia i społecznego pożytku. Opowieści o ekscentrycznym arystokracie wydają się być jawną drwiną ze wszystkich oświeceniowych świętości (a już szczególnie z nauk przyrodniczych) i sprowadzają je do absurdu. A jeśli sytuują się jakoś w oświeceniu, z racji czasu powstania, to raczej na marginesie niż w centrum. Sama uważam ten margines za niezwykle pociągający. Językowa wykwintność, wyszukana kurtuazja wobec odbiorcy, forma rygorystycznie spinająca treść pełną barokowych paradoksów i nieco makabryczną, a niekiedy nawet antycypującą romantyczne traumy, wywołuje taką gamę czytelniczych emocji, że z pewnością nie uda się ich upchnąć w oświeceniowych ramkach obliczonych na wolterowskie i diderowskie ramoty. Przy czym warto podkreślić, że "Przygodny barona Munchhausena" wobec "Kandydata" czy "Kubusia fatalisty" , mimo nachalnego w jednym miejscu libertynizmu, są dziełem uczciwym i mądrym.
Książkę czytałam więc z przyjemnością. Niewiarygodne umiejętności wychodzenia z najtrudniejszych opresji prezentowane przez tytułowego bohatera, wydały mi się dziwnie współczesne, znajome, a nawet codzienne. I nagle mnie oświeciło...
Gustave Dore, Przygody barona Munchhausena, ilustracja |
Ciąg dalszy tej notki kierowany jest do osób, które gardzą ciasnotą przesądów savoir-vivre'u, a wolność myśli i słowa cenią sobie nade wszystko.
Czytając dalej, gorszycie się na własną odpowiedzialność!
"Przygody barona Munchhausena" odczytywać należy jako poradnik czy nawet podręcznik dezinformacji podniesionej w oświeceniu do rangi prawdy. Uważać je można za wskazówki dla wszystkich działających publicznie blagierów i, nie bójmy się tego określenia, oszustów, którzy popadłszy w wizerunkowe tarapaty, mogą wyjść z nich bohatersko, jeśli tylko bronić się będą z odpowiednim tupetem i nieznającą granic bezczelnością. A że niektórzy, obserwując te zabiegi, będą się śmiać z politowaniem... Tym gorzej dla ich nerwów narażanych na zszarpanie.
To baron Munchhausen jako pierwszy otoczył nimbem "jakby świętości" rosyjskiego generała-pijanicę (co to wielce się był zasłużył w walce o wolność), podpalając wydobywające się z czaszki "bohatera" opary wódy. Zdaje się, że perypetie niemieckiego arystokraty wykorzystali wyznawcy świeckiego prawie-świętego J., wielbionego od niedawna patrona szkół dla wykluczonej młodzieży, zacisznych skwerów parkowych, ciemnych uliczek i sztuk teatralnych.
Czyż to nie prześwietny Munchhausen swym przykładem i łowiecką przygodą pomógł podnieść się upadłemu filantropowi. Przypomnijmy było tak. Pewnego dnia baron zobaczył przez okienko stado lecących kaczuszek, chwycił za flintę, ruszył do drzwi... Niestety wymierzył niezręcznie i uderzył się głową o futrynę tak nieszczęśliwie, że wszystkie gwiazdy (alboli świeczki) przed oczyma zobaczył. Niestety uszkodził też element broni, który iskrę przenosił umożliwiając strzał. Rozpaczał krótko, doszedł bowiem do wniosku, że jeśli jeszcze raz uderzy się potężnie, iskry, które zobaczy w głowie, przeniosą się na odpowiednie miejsce mechanizmu strzelby i ta wypali. Jak pomyślał tak zrobił i, wyobraźcie sobie, upolował pięć razy więcej ptasząt niż zwykle. Dlatego właśnie nasz współczesny pechowy filantrop, co to się o melon czy też mrówkę potknął, z taką nachalnością prowokował otoczenie do agresji wobec siebie. Kiedy wreszcie dostał mocno piętą, mechanizm dobroczynności zaskoczył i nasz altruista z radością mógł oznajmić, że zebrał więcej środków niż zwykle.
G. Dore, Przygody barona Munchhausena, ilustracja |
Naśladowców barona, którzy goniąc wroga, popadłszy w moralne bagno, potrafią nie tylko sami za włosy się wyciągnąć, ale też konia uratować, wymieniać można by długo. Lista bowiem jest imponująca, a znajdują się na niej najświetniejsze postaci naszego życia publicznego.
W książce o przygodach Munchhausena znaleźć można także fragment zamieszczony z myślą o prawdziwych desperatach. Okazuje się, że na człowieka ambitnego i aspirującego mogą spaść takie klęski, że nie pozostanie mu nic innego, jak zły los okiełznać wstydliwą częścią ciała. Metodę zdaje się najbardziej polubili artyści i inni celebryci, bezrefleksyjnie opuszczając spodnie na kostki, ale zdarza się, że stosują ją także politycy.
Zamiast gorszyć się i wyśmiewać te zabiegi, współczujmy im raczej i odwróćmy skromnie wzrok. Z lektury wynika bowiem, że sięgając po ten ostateczny sposób w walce ze społecznymi żywiołami, toczą bój o życie!
Rozumiem, że to całkiem nowe wydanie?
OdpowiedzUsuńSam posiadam "Przygody barona..." wydane w 1991 roku, twarda okładka, format A4. Książkę przeczytałem od razu, chociaż przyznaję się, że kupiłem ją ze względu na ilustracje Gustava Dore.
Ale najważniejsze, że jest to przekład z wydania francuskiego autorstwa T.Gautiera (syna). Wiedziałem oczywiście o istnieniu wersji Burgera i jestem ciekawy jakie są różnice między obiema książkami (po za kolejnością przygód barona).
Pozdrawiam.
Wydanie nie całkiem nowe, bo ukazało się w 2011 r., ale jest jeszcze dostępne w księgarniach.
UsuńNiestety nie wiem, czym różni się od wersji T. Gautiera. Poprzednio czytałam Munchhausena jeszcze w podstawówce i niewiele z tej lektury pamiętam.
Wydaje mi się jednak (nie sprawdziłam tego), że Dore rysował ilustracje do innej wersji niż Burgerowska. Świadczą o tym detale ilustracji, ale możliwe też, że M. Januszkiewicz zaszalał (pozytywnie) z tłumaczeniem i Dore wyszedł na "grzecznego".
Jak będę miała okazję, spojrzę na wydania z 1991 i porównam wersje.
Jestem pewien, że pan Dore rysował ilustracje do wydania francuskiego.
OdpowiedzUsuńW internetach znalazłem jednak informacje, że pierwszym autorem przygód pana barona był Rudolf Erich Raspe. Raspe książkę swoja wydał w 1785, a więc jeszcze za życia barona Münchhausena (ciekawe czy baron ją przeczytał i co o niej myślał).
W przedmowie do wydania z 1991 roku jest napisane wyraźnie, że Raspe poznał barona osobiście, a swoją książkę wydał anonimowo w Londynie. Burger był autorem przekładu na niemiecki, ale też znacznie rozszeżył przygody barona, czyli po prostu dopisał część książki - czyli faktycznie tłumacz był współautorem. Ile dopisał i co jest autorstwa Burgera a co Raspego to trzeba by już porównać obie wersje. Wychodzi na to, że wersja Gautiera to francuski przekład według Burgera.
ps. ciekawe, że obydwaj niemieccy autorzy tzn. Raspe i Burger zmarli w 1794 roku. Münchhausen w 1797 - bohater książki przeżył obu autorów o trzy lata.
W wydaniu, które właśnie przeczytałam, we wstępie jest info, że baronów Munchhausenów, którzy mogli zainspirować Raspego i Burgera było dwóch:
Usuń- Gerlach Adolf von Munchhausen minister i założyciel uniwersytetu w Getyndze,
- Hieronymus Carl Friedrich von Munchhausen z zamiłowania gawędziarz :)
I ten ostatni ponoć nie był zachwycony książkami na swój temat. Chyba można zrozumieć taką reakcję. Sława ekscentryka potrafi przytłoczyć.
Hieronymus Carl Friedrich von Munchhausen był oczywiście pierwowzorem książkowego barona. On to słynął ze swoich gawęd i opowieści i jego osobiście poznał autor pierwszej książki tzn. Raspe.
OdpowiedzUsuńGerlach Adolf von Munchhausen był starszym kuzynem barona, ministrem i tajnym radcą na hanowerskim dworze. Zmarł pietnaście lat przed wydaniem książki Raspego, który raczej nie uczyniłby bohaterem takiego dzieła poważnego ministra.
Swoją drogą, skoro autor znał barona osobiście i być może nawet był jednym ze słuchaczy, których baron raczył opowieściami o swoich żołnierskich przygodach to czy można książkę Raspego uznać za literaturę faktu? Można by ją chyba nawet nazwać nieautoryzowaną biografią. I dziasiaj wiele takich powstaje np. biografie różnych "polityków" i "mężów stanu", którym również nie podoba się co i jak autorzy o nich napisali.
:D
UsuńTo jest właśnie ten munchhausenowski rodzaj absurdalnego humoru, który czyni odbiorcę radosnym i całkowicie bezradnym, a w anonimowym komentatorze demaskuje mistrza.
Dzięki.
Hmmmm. Biografie...
UsuńSą bohaterowie ostatnich 50 lat, którzy we własnych biografiach zmieniają w każdym kolejnym wydaniu wersję wydarzeń. Ba! zrobiono o nich/nim film, który mimo hagiograficznego podejścia i tak zdaniem bohatera przedstawiał go za mało bohatersko (odtwórca głównej roli jest znakomity). A za książki "nieautoryzowane" ciągano po sądach i dziekanatach.
Ale dzisiaj dzięki Anonimowemu zrozumiałem z kim mi się ów bohater kojarzy!
Nie moge sobie darować i nie zapytać: czy nie ma czegoś muchhausenowskiego w stwierdzeniu, że sie samemu, samodzielnie i bez żadnej pomocy obaliło imperium, które całkiem nieźle się trzynmało ponad 60 lat?
Albo czy nie ma czegoś munchhausenowskiego w opowiesćiach o wielokrotnej wygranej w totolotka?
[Przepraszam, jeżeli byłem zbyt dosłowny.]
Nie czytałam tych biografii i filmu też nie widziałam, ale śmiem twierdzić, że ich twórcom zabrakło albo talentu Raspego i Burgera, albo odwagi.
UsuńAa...więc to o to im wszystkim chodzi ;-).
OdpowiedzUsuńDzisiejsi mężowi i żony stanu denerwują się nie wtedy, kiedy autorzy biografii zmyślają, ale wtedy kiedy próbują dojść do prawdy i opisać ich dokonania tak jak rzeczywiście wyglądały.
Ale przed porównywaniem tych dzisiejszych munchhausenków do pana barona będę stanowczo protestował. Baron Munchhausen miał jednak dużo większą klasę, był prawdziwym żołnierzem i prawdziwym baronem i mimo tego, że na starość lubił opowiadać naciągane historyjki to nie był kłamcą. Jestem pewien, że w jego gawędach było więcej prawdy niż w dzisiejszych "medialnych faktach".
Pozdrawiam.
Z całą pewnością opowieści barona były bardziej finezyjne. Sądzę jednak, że jest Pan nazbyt surowy wobec współczesnych "munchhausenków". Niektórzy z nich potrafią takich rzeczy naopowiadać, że jestem pewna, baron Munchhausen zaniemówiłby na chwilę z wrażenia.
UsuńTak, zamówiłby z wrażenia zdumiony bezczelnością ich łgarstw i wykrętów. O, z pewnością opowieści pana barona były bardziej finezyjne, dlatego napisałem wcześniej, że miał większą klasę niż dzisiejsi kłamcy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.