poniedziałek, 21 grudnia 2015

Rękopis znaleziony... i przeczytany

Bywają książki, których nikt nie przeczytał, a wszyscy o nich mówią i takie, które czytało wielu, a nikt o nich nie mówi. "Rękopis znaleziony w Saragossie" należy do obu kategorii.



Zdarza mi się, choć rzadko, dokonać kompulsywnego zakupu książki. Tak było w przypadku "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego. Do antykwariatu poszłam po zupełnie inną pozycję. Ktoś mnie jednak uprzedził  i kupił pożądaną książkę przede mną. Na ladzie leżał akurat "Rękopis...". Pomyślałam, że wezmę, bo szkoda tak chodzić na darmo. W domu wrzuciłam dzieło do kosza z książkami nabytymi bez namysłu (mam taki, gdzie wrzucam wyrzuty sumienia) i już.

Kiedy kilka dni temu zmogło mnie jakieś przeziębienie, przypomniałam sobie o utworze Potockiego, który zgodnie z legendą miał napisać, by zabawić chorą żonę.  Przez chwilę zastanawiałam się - czytać czy nie czytać. Zniechęcał mnie straszny PR powieści. Aspirujący do miana ludzi światowych powiadają, że to szkatułkowe arcydzieło, a i sama nie przeczytawszy ani jednej strony zdolna byłabym to udowodnić. Trudno jednak uznać za szczególnie wybitną książkę, która nie istnieje w świadomości społecznej poza gronem ultrasnobów. Ciężko znaleźć w kulturze nawiązania do "Rękopisu". Tytuł sławnego dzieła znają wszyscy, nikt nie odwołuje się do jego bohaterów, wątków, nikt nie cytuje mądrości ni anegdot z książki zaczerpniętych. Wszyscy powtarzają banały o konstrukcyjnym majstersztyku, do treści nie odnosi się prawie nikt. Zaryzykowałam jako wielbicielka "Dekamerona", "Don Kichota" i "Baśni tysiąca i jednej nocy".

66 dni, w czasie których rozgrywa się akcja, pochłonęłam w cztery. Wielokrotnie gubiłam się na wąskich uliczkach hiszpańskich miasteczek, na bezdrożach Sierra Morena i w słowach kolejnych bohaterów, i za każdym razem odnajdywałam się wraz z głównym bohaterem albo pod szubienicą braci Zota, albo w cygańskim obozie. Mimo urzekających kolejnych opowieści przywoływanych na kartach dzieła. sfrustrowana na pozór chaotycznym wprowadzaniem kolejnych wątków i brakiem kolejnych puent, gotowa byłam porzucić książkę po kilkunastu rozdziałach. Skoro jednak Alfons van Worden nie stchórzył w przerażających sytuacjach, bo nie zwykł był tego robić, ja także nie mogłam przestać czytać, bo książki czytuję od deski do deski, choćby nie wiem jak strasznie były skomplikowane. Właściwie im konstrukcja bardziej złożona, tym chętniej się w nią zagłębiam. Umieszczony mniej więcej w połowie dzieła fragment, w którym autor zdradza iż świadomie komplikuje i radzi, jak ułatwić sobie lekturę, najpierw mnie wzruszył, a potem rozbawił, bo już kilka rozdziałów wcześniej odkryłam, że "Rękopis..."  to żadna szkatuła w szkatule, a raczej oryginalny hiszpański splot, przypominający rozety na tamtejszych świątyniach, raz katolickich innym razem islamskich,  okno, przez które czytelnik wytrwale podążający kolejnymi ścieżkami, może zajrzeć w samo jądro spisku. Dzieło Potockiego jest bowiem genialną powieścią spiskową. Żeby spisek zobaczyć, czytelnik musi jednak dotrwać do końca, jeśli zrezygnuje wcześniej, nie dostrzeże nic poza zabawnymi opowieściami i szeregiem anegdot.

Muszę przyznać, że urzekł mnie język tej książki. Nie jestem w stanie ocenić, czy to zasługa Jana Potockiego, czy też tłumaczącego tekst z francuskiego, Edmunda Chojeckiego, czy obu twórców. Język "Rękopisu znalezionego w Saragossie" jest skonwencjonalizowany, sztywny, powściągliwy, bardzo wyrafinowany i elegancki. Jak forma nadaje treści zachwycający kształt. Jest lapidarnie finezyjny. Jeśli kiedyś jeszcze sięgnę po tę pozycję, to po to, by się napawać kulturą i wdziękiem, z jakim napisane zostały kolejne jego części.

Luis Mora, Obóz cygański

 Co do treści. Szczególne wrażenie wywarł na mnie fragment relacjonujący dyskusję o przesądach. Napisany przeszło dwieście lat temu jest niebywale współczesny i aktualny.

"...mój ojciec dał mi pewnego razu sześćdziesiąty siódmy tom swego dzieła, zawierający zasady nauki moralnej. Przesąd, według niego, nie jest zdaniem nie popartym poprzednim zgłębieniem rzeczy, ale zdaniem już osądzonym przed naszym przyjściem na świat i przekazanym nam, że tak powiem, dziedzicznie. Przyzwyczajenia dziecinnych lat rzucają w naszą duszę pierwsze zarody tych zdań, przykład je rozwija, znajomość zaś spraw ustala. Stosując się do nich, jesteśmy uczciwymi ludźmi, wykonując więcej, niż prawa nakazują, stajemy się cnotliwymi.

- Określenie to - rzekł don Belial - nie jest zupełnie złe i przynosi zaszczyt twemu ojcu. Dobrze on pisał, lepiej jeszcze myślał. Kto wie, może i ty pójdziesz w jego ślady. Wracajmy jednak do twojego określenia. Zgadzam się z tobą, że przesądy są zdaniami już osądzonymi, ale to nie powód, żebyśmy ich sami nie mieli sądzić, jeżeli czujemy w nas wykształcony sąd o rzeczach. Umysł żądny zgłębiania rzeczy poddaje przesądy krytyce i bada, czy prawa równie wszystkich obowiązują. Tak postępując, jasno zobaczysz, że prawny porządek wynaleziono tylko na korzyść tych zimnych i leniwych charakterów, które dopiero od hymenu oczekują uczuć rozkoszy, dobrego bytu zaś od oszczędności i pracy. Inaczej jednak dzieje się z geniuszami, z charakterami namiętnymi, chciwymi złota i rozkoszy, które by pragnęły lata w jednej chwili pochłonąć. Cóż dla nich utworzył porządek społeczny? Przepędzają życie w więzieniach i kończą je w męczarniach. Na szczęście, prawa ludzkie są czym innym, aniżeli tym, czym się wydają. Są to zapory, przed którymi przechodzień zwraca się na inną drogę, ale ci, którzy chcą je przezwyciężyć, przeskakują lub podłażą."

Zaprawdę nie ma co żałować "genialności" w tym kontekście.

Zachwycił mnie także poniższy wyimek jakby wyjaśniający, dlaczego treść sławnego tytułu jest zupełnie nieznana szerszemu gronu wielbicieli literatury. 

"Wyznaję ze wstydem że uwiodła mnie ta występna rozpusta. Niestety, jeden jest tylko sposób utrzymania się na drodze cnoty; należy unikać wszelkich ścieżek których ona zupełnie nie oświeca. Jeżeli człowiek ukrywa swoje nazwisko, uczynki lub zamiary, niedługo będzie musiał taić się z całem swojem życiem."

Jestem także przekonana, że gdyby "Rękopis znaleziony w Saragossie" był rzeczywiście popularny wśród czytelników, nazwisko Busquero funkcjonowałoby jako synonim natręta, który wyrzucony drzwiami wraca oknem i dzięki swej namolnej determinacji robi oszałamiającą karierę. A słyszeliście, by ktoś gdzieś wspominał o jakimś Busquerze? 

Idąc za ciosem obejrzałam także filmową wersję "Rękopisu" w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa. Dzieło uchodzi za wybitne i pewnie takie jest, skoro tak twierdzą autorytety, choć sama nie umiałabym napisać dlaczego ani przed obejrzeniem filmu, ani tym bardziej po jego obejrzeniu. Has pominął prawie wszystko co wydało mi się w powieści interesujące, w tym dwie moje ulubione opowieści o tym, jak ojciec Zota musiał zostać zbójcą, by zaspokoić ambicje żony i tragiczną historię wytwórcy atramentu ożenionego podstępem z fabrykantką laku oraz rozwiązanie całej intrygi.
Wielka szkoda, że po "Rękopis" nie sięgnął Frederico Fellini. Byłaby uczta dla zmysłów. 


O nowym wydaniu powieści w tłumaczeniu Anny Wasilewskiej napisałam tutaj >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz