Mickiewicza i o Mickiewiczu czytuję sobie do poduszki na ogół z przyjemnością, chociaż bywa także, że w euforii, z zachwytem, ciekawością, znudzeniem, pobłażaniem i szyderstwem. Dramat "Dziady cz. IV" zawiera jedną rewelacyjną scenę i setki genialnych, rytmicznych wersów o treści tak irytującej, że nie sposób tego wyrazić słowami (może jeden Mickiewicz by to potrafił). Wynurzenia nieszczęśliwego kochanka wydały mi się infantylne a sposób, w jaki rozmawiał z Księdzem, nieznośnie pretensjonalny. Przez chwilę zastanawiałam się nawet, czy to aby nie żart poety, bynajmniej subtelna drwina z romantycznych cierpień.
Mimo że biografowie wieszcza twierdzili niegdyś, że w "Dziadach cz. IV" Mickiewicz uwiecznił wiele z własnych doświadczeń związanych z uczuciem do Maryli Wereszczakówny, od dawna wiadomo, że poeta angażował się w związki z kobietami nie tylko całą duszą, ale i całym ciałem, a z dochowaniem wierności miewał zupełnie nieromantyczne problemy. Historia związku z Marylą (z Karoliną Kowalską zwaną "Kowieńską Wenerą" w tle) jest potwierdzeniem tego spostrzeżenia.
To że Mickiewiczowi mimo wszystko udało się wtłoczyć własne przeżycia w wymagającą romantyczną konwencję, świadczy o wyjątkowych autopromocyjnych umiejętnościach poety i o wyjątkowej przychylności biografów.
Wielu czytelników, którzy wspomnianą część "Dziadów" przeczytają/li, może dojść do wniosku, że mężczyzna, jeśli chce nosić tytuł "kochanka romantycznego" ma tylko trzy wyjścia w sytuacji, gdy kobieta, która zawładnęła jego sercem, wyjdzie za mąż:
- oszaleć (co spotyka Gustawa),
- popełnić samobójstwo (co także uczynił Gustaw), a potem straszyć niewierną i innych,
- zastrzelić wiarołomną kochankę, jej męża i samemu popełnić samobójstwo (co nawet na romantyczne standardy wydaje się rozwiązaniem przesadnym). Zastrzelenie tylko męża nie wchodzi w grę, bo wtedy kochanek musiałby kochankę poślubić, a to byłoby drastycznie nieromantyczne.
Mickiewicz musiał mieć podobne spostrzeżenia i pewnie czuł, że jego miłości do Maryli brakuje pewnego dramatycznego rysu. Dlatego prawie popełnił samobójstwo i prawie pojedynkował się z mężem Maryli. Przeczytajcie relację przyjaciela poety, którą znalazłam na wirtualnej półce ze starymi książkami.
,,Po śmierci matki i po zamążpójściu Maryli, dusza Adama w okropnym znajdowała się stanie. Oddawał się on samotności i w niej knował, jak się zdaje, rozpaczliwy zamiar samobójstwa.
W owym to czasie, pewnego razu z rana, kiedym spał jeszcze w najlepsze, wszedł Adam do mego mieszkania i obudził mnie. Stał on przede mną sztywny i nieruchomy, jak posąg, blady, z oczyma mocno zaczerwienionymi, które patrzyły przed siebie, a przecie zdawały się nie widzieć. Miał na sobie płaszcz długi, w ręku trzymał pałasz i pod pachą parę pistoletów. Wyobrazisz sobie, jak byłem zdziwiony i przelękniony takim widokiem, a kiedym go zapytał, co to wszystko ma znaczyć, odpowiedział mi głosem dziwnie zmienionym, tonem nie przypuszczającym żadnego oporu: "jedź ze mną."
W tej chwili błysnęła mi myśl rozwiązująca zagadkę, ale nic nie mówiąc ubrałem się jak mogłem najspieszniej i wyszliśmy z domu. Przede drzwiami stała żydowska bryka, zaprzężona czterema końmi; milcząc siedliśmy i wyruszyli w drogą. Przez cały ciąg podróży, Mickiewicz siedział nieporuszony, milczący, zawsze z tym samym wyrazem oczu, który mi odbierał śmiałość przemówienia do niego. Wśród tłoczących się myśli, coraz wyraźniej zgadywałem zamiar jego, ale anim śmiał, ani chciałem zagadnąć, lękając się, żeby moje rady nie rozdrażniły go bardziej. Liczyłem więcej niż na siebie, na wpływ świeżego powietrza w ciągu kilkogodzinnej podróży. Zresztą, zdecydowany byłem nie odstępować go ani na chwilę i być posłusznym narzędziem jego woli. Pod wieczór, stanęliśmy we wsi (podobno Tuhanowicze), w której Puttkamer mieszkał z żoną i zatrzymaliśmy się w austerii. Wówczas dopiero ośmieliłem się powiedzieć:
— „Jeżeli masz zamiar pojedynkować się z Puttkamerem, to przecie nie mamy potrzeby wchodzić do niego jak korsarze; jako twój sekundant, wezmę parę pistoletów do kieszeni i dosyć na tem."
— „Dobrze, odpowiedział Adam obojętnie, pójdziemy."
— Wziąłem więc pistolety i ruszyliśmy do domu.
Zbliżając się do bramy zamykającej dziedziniec, spotkaliśmy Puttkamera z żoną przechadzających się po gazonie. Skorośmy weszli w bramę, pani poskoczyła ku nam i chciała może uprzejmie powitać poetę, ale ten spotkał ją wzrokiem od którego słowa zastygły na ustach, i porwawszy ją za rękę, zapomniał o Puttkamerze, o mnie, o zamiarze swoim i o całym bożym świecie. Trzymając się za ręce, a milcząc jak głazy i tylko wzrokiem śledząc się wzajemnie, poeta i pani Puttkamerowa poszli spiesznie drogą wiodącą do ogrodu. Tymczasem zbliżyłem się do Puttkamera, który był wspólnym Adama i moim kolegą, i naprędce zawiadomiłem go o domniemanym zamiarze Adama. Puttkamer okazał w tej okoliczności nadzwyczaj zimną krew i zdumiewającą wyrozumiałość względem Mickiewicza, którego miłość dla Marylli i wzajemna jej do poety skłonność, od dawna i dobrze były mu znane. Wysłuchawszy mnie, machnął tylko ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: ha, niech i tak będzie! i zaproponował mi iść także do ogrodu w ślad za Adamem i Maryllą.
Wszedłszy do ogrodu, spostrzegliśmy ich siedzących na ławeczce i trzymających się za ręce. My także wziąwszy się pod ręce z Puttkamerem, zaczęliśmy się przechadzać po drugiej, równolegle z tamtą idącej alei, rozmawiając o Mickiewiczu, o dziwnym usposobieniu, w jakiem się od niejakiego czasu znajdował, a ciągle mając na oku zakochanych. Po niejakiej chwili wszedł do ogrodu lokaj, dając znać że wieczerza na stole; Puttkamer zbliżył się do żony i Adama i prosił ich do stołu. Oboje powstali machinalnie i zawsze trzymając się za ręce, poszli do domu w milczeniu. Usiedliśmy do stołu we czworo: Mickiewicz obok pani Puttkamerowej, ja obok Puttkamera. Mickiewicz nic nie jadł ani pił, a wciąż patrzał na swoją Maryllę osłupiałym, gorączkowym wzrokiem. Ja i Puttkamer, nie zwracając niby uwagi na nich, jedliśmy i pili w najlepsze. Przy kolacji, uprzejmy gospodarz powiedział mi:
„Mam żal do was, żeście zajechali do żyda, jak gdyby w domu moim miejsca dla was nie było. Kazałem rzeczy wasze poznosić do gościnnych pokojów, spodziewam się, że tu wam lepiej będzie jak w karczmie."
— Po skończonej wieczerzy, rzekł dość głośno ale obojętnie: — „No, teraz już pora spać. Dobranoc wam koledzy" — i skinął na lokaja, aby nam wskazał pokoje dla nas przeznaczone.
Powstaliśmy wszyscy od stołu, zbliżyłem się do Adama, wziąłem go pod ramię, a on jak rozmarzone dziecię, bez wszelkiej wiedzy i czucia, wyszedł ze mną nie rzekłszy ani słowa, nie spojrzawszy nawet wkoło siebie. Prawdę mówiąc, niezmiernie byłem niespokojny o niego, lękałem się, aby to straszne osłupienie moralne i odrętwienie fizyczne, nie rozwinęło się w gwałtowną jaką chorobę.
Kiedyśmy weszli do przeznaczonego nam pokoju, znalazłem w nim powietrze duszące; pospieszyłem więc co prędzej odemknąć okno, wychodzące na ogród. Mickiewicz stanął w oknie, zawsze milczący i nieruchomy. Poszedłszy do pościeli, udałem z początku żem zasnął i przymrużonym okiem patrzałem na Adama, ale wkrótce całodzienne zmęczenie zwyciężyło mdłe ciało i usnąłem na prawdę. Wtem, ledwo na brzask się zbierało, budzi mię gwałtownie i z cicha mówi: — „Wstawaj, wstawaj, uciekajmy stąd." — Byłem mu niezwłocznie posłuszny, a tymczasem Mickiewicz niespokojnym i szybkim krokiem przechodził się wzdłuż pokoju, zżymał ramionami, jak gdyby sam w sobie się dziwował, i od czasu do czasu wykrzykiwał: „Jaki wstyd! takie głupstwo! Uciekajmy" — Wymknęliśmy się tedy z domu, od nikogo niepostrzeżeni , a rozbudziwszy żyda w karczmie, kazaliśmy co prędzej zakładać konie i ruszyliśmy do Wilna. Mickiewicz był blady i zmęczony, ale widocznie przytomny; łatwo było zauważyć, że się gryzł wewnętrznie i gniewał sam na siebie, wstydził się swojego wczorajszego zamiaru, który się tak pociesznie zakończył. — Gdyśmy już zbliżali się do Wilna, wziął mnie za rękę i powiedział: „Dajże mi słowo, że nigdy nikomu o tym co zaszło nie powiesz — i jeszcze powtórzył: „wstyd jaki!"
Opowieść tę przytaczam za "Kroniką potoczną i anegdotyczną" wydaną w roku 1884. Przedrukowuje ona artykuł z "Gazety codziennej" z 1860 roku wraz z wyjaśnieniem: "Powyższe zdarzenie opowiadał Józefowi Kowalewskiemu, kolega Adama Józef Łoziński, znany z listów Mickiewicza pod nazwiskiem Szerokiego albo Szerofchy który w tym wypadku sekundował Mickiewiczowi. Kowalewski powtórzył je profesorowi Kazańskiego Uniwersytetu, Stanisławskiemu, od którego wiadomość ta przeszła do pism publicznych, za pośrednictwem p. Jana Prusinowskiego. "
Nie ulega wątpliwości, że jest to relacja prawie z pierwszej ręki. Osobiście nie dziwi mnie, że Mickiewicz w życiu zdecydował się wybrać inne rozwiązanie niż to, które sugeruje czytelnikom w utworze. Wbrew temu, o czym od stuleci przekonują rzesze ambitnych nauczycieli, zadaniem literatury pięknej jest bawić i umilać czas, a nie dawać praktyczne rady życiowe.
Obawiam się, że "Dziady cz. IV" to nie jest "wielkie romantyczne studium miłości" jak chciałyby egzaltowane wielbicielki romansów, ale upiorne dywagacje wyrachowanego literata, których on sam nie traktował poważnie.
Mimo że biografowie wieszcza twierdzili niegdyś, że w "Dziadach cz. IV" Mickiewicz uwiecznił wiele z własnych doświadczeń związanych z uczuciem do Maryli Wereszczakówny, od dawna wiadomo, że poeta angażował się w związki z kobietami nie tylko całą duszą, ale i całym ciałem, a z dochowaniem wierności miewał zupełnie nieromantyczne problemy. Historia związku z Marylą (z Karoliną Kowalską zwaną "Kowieńską Wenerą" w tle) jest potwierdzeniem tego spostrzeżenia.
To że Mickiewiczowi mimo wszystko udało się wtłoczyć własne przeżycia w wymagającą romantyczną konwencję, świadczy o wyjątkowych autopromocyjnych umiejętnościach poety i o wyjątkowej przychylności biografów.
Ilustracja do "Cierpień młodego Wertera" |
Wielu czytelników, którzy wspomnianą część "Dziadów" przeczytają/li, może dojść do wniosku, że mężczyzna, jeśli chce nosić tytuł "kochanka romantycznego" ma tylko trzy wyjścia w sytuacji, gdy kobieta, która zawładnęła jego sercem, wyjdzie za mąż:
- oszaleć (co spotyka Gustawa),
- popełnić samobójstwo (co także uczynił Gustaw), a potem straszyć niewierną i innych,
- zastrzelić wiarołomną kochankę, jej męża i samemu popełnić samobójstwo (co nawet na romantyczne standardy wydaje się rozwiązaniem przesadnym). Zastrzelenie tylko męża nie wchodzi w grę, bo wtedy kochanek musiałby kochankę poślubić, a to byłoby drastycznie nieromantyczne.
Mickiewicz musiał mieć podobne spostrzeżenia i pewnie czuł, że jego miłości do Maryli brakuje pewnego dramatycznego rysu. Dlatego prawie popełnił samobójstwo i prawie pojedynkował się z mężem Maryli. Przeczytajcie relację przyjaciela poety, którą znalazłam na wirtualnej półce ze starymi książkami.
Ilia Repin, ilustracja do Eugeniusza Oniegina |
,,Po śmierci matki i po zamążpójściu Maryli, dusza Adama w okropnym znajdowała się stanie. Oddawał się on samotności i w niej knował, jak się zdaje, rozpaczliwy zamiar samobójstwa.
W owym to czasie, pewnego razu z rana, kiedym spał jeszcze w najlepsze, wszedł Adam do mego mieszkania i obudził mnie. Stał on przede mną sztywny i nieruchomy, jak posąg, blady, z oczyma mocno zaczerwienionymi, które patrzyły przed siebie, a przecie zdawały się nie widzieć. Miał na sobie płaszcz długi, w ręku trzymał pałasz i pod pachą parę pistoletów. Wyobrazisz sobie, jak byłem zdziwiony i przelękniony takim widokiem, a kiedym go zapytał, co to wszystko ma znaczyć, odpowiedział mi głosem dziwnie zmienionym, tonem nie przypuszczającym żadnego oporu: "jedź ze mną."
W tej chwili błysnęła mi myśl rozwiązująca zagadkę, ale nic nie mówiąc ubrałem się jak mogłem najspieszniej i wyszliśmy z domu. Przede drzwiami stała żydowska bryka, zaprzężona czterema końmi; milcząc siedliśmy i wyruszyli w drogą. Przez cały ciąg podróży, Mickiewicz siedział nieporuszony, milczący, zawsze z tym samym wyrazem oczu, który mi odbierał śmiałość przemówienia do niego. Wśród tłoczących się myśli, coraz wyraźniej zgadywałem zamiar jego, ale anim śmiał, ani chciałem zagadnąć, lękając się, żeby moje rady nie rozdrażniły go bardziej. Liczyłem więcej niż na siebie, na wpływ świeżego powietrza w ciągu kilkogodzinnej podróży. Zresztą, zdecydowany byłem nie odstępować go ani na chwilę i być posłusznym narzędziem jego woli. Pod wieczór, stanęliśmy we wsi (podobno Tuhanowicze), w której Puttkamer mieszkał z żoną i zatrzymaliśmy się w austerii. Wówczas dopiero ośmieliłem się powiedzieć:
— „Jeżeli masz zamiar pojedynkować się z Puttkamerem, to przecie nie mamy potrzeby wchodzić do niego jak korsarze; jako twój sekundant, wezmę parę pistoletów do kieszeni i dosyć na tem."
— „Dobrze, odpowiedział Adam obojętnie, pójdziemy."
— Wziąłem więc pistolety i ruszyliśmy do domu.
Zbliżając się do bramy zamykającej dziedziniec, spotkaliśmy Puttkamera z żoną przechadzających się po gazonie. Skorośmy weszli w bramę, pani poskoczyła ku nam i chciała może uprzejmie powitać poetę, ale ten spotkał ją wzrokiem od którego słowa zastygły na ustach, i porwawszy ją za rękę, zapomniał o Puttkamerze, o mnie, o zamiarze swoim i o całym bożym świecie. Trzymając się za ręce, a milcząc jak głazy i tylko wzrokiem śledząc się wzajemnie, poeta i pani Puttkamerowa poszli spiesznie drogą wiodącą do ogrodu. Tymczasem zbliżyłem się do Puttkamera, który był wspólnym Adama i moim kolegą, i naprędce zawiadomiłem go o domniemanym zamiarze Adama. Puttkamer okazał w tej okoliczności nadzwyczaj zimną krew i zdumiewającą wyrozumiałość względem Mickiewicza, którego miłość dla Marylli i wzajemna jej do poety skłonność, od dawna i dobrze były mu znane. Wysłuchawszy mnie, machnął tylko ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: ha, niech i tak będzie! i zaproponował mi iść także do ogrodu w ślad za Adamem i Maryllą.
Wszedłszy do ogrodu, spostrzegliśmy ich siedzących na ławeczce i trzymających się za ręce. My także wziąwszy się pod ręce z Puttkamerem, zaczęliśmy się przechadzać po drugiej, równolegle z tamtą idącej alei, rozmawiając o Mickiewiczu, o dziwnym usposobieniu, w jakiem się od niejakiego czasu znajdował, a ciągle mając na oku zakochanych. Po niejakiej chwili wszedł do ogrodu lokaj, dając znać że wieczerza na stole; Puttkamer zbliżył się do żony i Adama i prosił ich do stołu. Oboje powstali machinalnie i zawsze trzymając się za ręce, poszli do domu w milczeniu. Usiedliśmy do stołu we czworo: Mickiewicz obok pani Puttkamerowej, ja obok Puttkamera. Mickiewicz nic nie jadł ani pił, a wciąż patrzał na swoją Maryllę osłupiałym, gorączkowym wzrokiem. Ja i Puttkamer, nie zwracając niby uwagi na nich, jedliśmy i pili w najlepsze. Przy kolacji, uprzejmy gospodarz powiedział mi:
„Mam żal do was, żeście zajechali do żyda, jak gdyby w domu moim miejsca dla was nie było. Kazałem rzeczy wasze poznosić do gościnnych pokojów, spodziewam się, że tu wam lepiej będzie jak w karczmie."
— Po skończonej wieczerzy, rzekł dość głośno ale obojętnie: — „No, teraz już pora spać. Dobranoc wam koledzy" — i skinął na lokaja, aby nam wskazał pokoje dla nas przeznaczone.
Powstaliśmy wszyscy od stołu, zbliżyłem się do Adama, wziąłem go pod ramię, a on jak rozmarzone dziecię, bez wszelkiej wiedzy i czucia, wyszedł ze mną nie rzekłszy ani słowa, nie spojrzawszy nawet wkoło siebie. Prawdę mówiąc, niezmiernie byłem niespokojny o niego, lękałem się, aby to straszne osłupienie moralne i odrętwienie fizyczne, nie rozwinęło się w gwałtowną jaką chorobę.
Kiedyśmy weszli do przeznaczonego nam pokoju, znalazłem w nim powietrze duszące; pospieszyłem więc co prędzej odemknąć okno, wychodzące na ogród. Mickiewicz stanął w oknie, zawsze milczący i nieruchomy. Poszedłszy do pościeli, udałem z początku żem zasnął i przymrużonym okiem patrzałem na Adama, ale wkrótce całodzienne zmęczenie zwyciężyło mdłe ciało i usnąłem na prawdę. Wtem, ledwo na brzask się zbierało, budzi mię gwałtownie i z cicha mówi: — „Wstawaj, wstawaj, uciekajmy stąd." — Byłem mu niezwłocznie posłuszny, a tymczasem Mickiewicz niespokojnym i szybkim krokiem przechodził się wzdłuż pokoju, zżymał ramionami, jak gdyby sam w sobie się dziwował, i od czasu do czasu wykrzykiwał: „Jaki wstyd! takie głupstwo! Uciekajmy" — Wymknęliśmy się tedy z domu, od nikogo niepostrzeżeni , a rozbudziwszy żyda w karczmie, kazaliśmy co prędzej zakładać konie i ruszyliśmy do Wilna. Mickiewicz był blady i zmęczony, ale widocznie przytomny; łatwo było zauważyć, że się gryzł wewnętrznie i gniewał sam na siebie, wstydził się swojego wczorajszego zamiaru, który się tak pociesznie zakończył. — Gdyśmy już zbliżali się do Wilna, wziął mnie za rękę i powiedział: „Dajże mi słowo, że nigdy nikomu o tym co zaszło nie powiesz — i jeszcze powtórzył: „wstyd jaki!"
Paweł Sokołow, ilustracja |
Opowieść tę przytaczam za "Kroniką potoczną i anegdotyczną" wydaną w roku 1884. Przedrukowuje ona artykuł z "Gazety codziennej" z 1860 roku wraz z wyjaśnieniem: "Powyższe zdarzenie opowiadał Józefowi Kowalewskiemu, kolega Adama Józef Łoziński, znany z listów Mickiewicza pod nazwiskiem Szerokiego albo Szerofchy który w tym wypadku sekundował Mickiewiczowi. Kowalewski powtórzył je profesorowi Kazańskiego Uniwersytetu, Stanisławskiemu, od którego wiadomość ta przeszła do pism publicznych, za pośrednictwem p. Jana Prusinowskiego. "
Nie ulega wątpliwości, że jest to relacja prawie z pierwszej ręki. Osobiście nie dziwi mnie, że Mickiewicz w życiu zdecydował się wybrać inne rozwiązanie niż to, które sugeruje czytelnikom w utworze. Wbrew temu, o czym od stuleci przekonują rzesze ambitnych nauczycieli, zadaniem literatury pięknej jest bawić i umilać czas, a nie dawać praktyczne rady życiowe.
Obawiam się, że "Dziady cz. IV" to nie jest "wielkie romantyczne studium miłości" jak chciałyby egzaltowane wielbicielki romansów, ale upiorne dywagacje wyrachowanego literata, których on sam nie traktował poważnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz