piątek, 27 marca 2015

Róże w koszu na wystawie

Pogłoski o tłumach zwiedzających wystawę prac Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym w Warszawie są w pełni uzasadnione. Na ekspozycję wybrałam się w czwartkowe przedpołudnie. Najpierw czekałam w długiej kolejce do kasy, a potem obrazy oglądałam w ścisku. Opinie, że Polacy nie są zainteresowani sztuką, można więc między bajki włożyć.

Pomysł, by obrazy Boznańskiej pokazać w kontekście i sąsiedztwie dzieł, które mogły artystkę inspirować, uważam za doskonały. Obrazy innych mistrzów błyszczały na tle dzieł Boznańskiej. Jej prace zaś tę doskonałość przełamywały, zaskakiwały oryginalnością, twórczą pasją w poszukiwaniach, odwagą w dopieszczaniu efektów, w których wydawałoby się inni sięgnęli ideału i  zachwycały niekiedy nawet bardziej. Tylko portrety.

W siódmej sali ekspozycji zaprezentowane zostały martwe natury, które artystka zaczęła malować w czasie pobytu w Monachium.

Olga Boznańska, Żółte róże, 1918

Nie będę jednak pisać o tych pracach, choć kilka z nich z pewnością zasługuje na uwagę i może się podobać. Obok nich wisi bowiem niewielki, ale zjawiskowy obraz Henriego Fantin-Latoura.


Nigdy nie widziałam piękniej namalowanych kwiatów. W koszu na stole róże, białe, blado herbaciane i blado różowe, w pełnym rozkwicie, uwiecznione w chwili, gdy zaczyna dotykać je czas i schylają przed nim swe ciężkie głowy. Temat banalny, kompozycja banalna, ale od tych róż wzroku oderwać nie można. Farba na płótnie położona została bowiem w sposób, który wydobywa wszystkie atuty malarstwa olejnego. Kolorów jest zaledwie kilka, ich intensywność zależy od grubości rozłożenia na płótnie, roztarcia na podłożu. Widać każdy ruch pędzla. Perfekcyjne pociągnięcia, pewne, eleganckie, powściągliwe. Niewiarygodnie precyzyjne, efektowne są krawędzie płatków, milimetr, gdzie barwa wydaje się wpadać w brąz, choć przy spojrzeniu z bliska nie ma wątpliwości, że jest różowa lub żółta.Wąska niteczka, która wymknęła się bokiem spod pędzlowego włosia, a dotknięta promieniem światła daje złudzenie obsychającej krawędzi. Obrazy Fantin-Latoura uchodzą za realistyczne, idealnie mają oddawać rzeczywistość. Tyle, że patrząc na dzieło artysty można odnieść wrażenie, że on tych róż nie namalował z natury. On je stworzył po swojemu kolejnymi pociągnięciami pędzla. Nie naśladował, nie uwieczniał, ale dopełnił rzeczywistość.
Skopiowanie takiego obrazu wymaga nie lada umiejętności. Zaryzykowałaby stwierdzenie, że jest niepodrabialny. Arcydzieło. Kopista może oczywiście namalować kwiaty w identycznym ułożeniu, ale jeśli nie uda mu się skopiować techniki, sposobu malowania, zgubi efekt.

"Róże w koszu" Fantin-Latoura sfotografowane tracą swój wyjątkowy urok, wykwintną elegancję. Jest to jeden z tych obrazów, które trzeba zobaczyć w oryginale, by powiedzieć, że w ogóle się je widziało. Reprodukcja nieoddająca faktury namalowanego płótna jest jak wstępny szkic wobec skończonego dzieła.


Henry Fantin-Latour, Róże w koszu


Oglądając wystawę Olgi Boznańskiej zwróćcie uwagę na tę niewielką pracę wiszącą na środkowym panelu w sali nr 7.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz