James Gillray, Alchemia królewska Kliknij, aby powiększyć |
Nieznośnie przewlekłe sekciarstwo przyprawiało mnie o czytelnicze mdłości.
Znikąd ratunku.
Akcja jak u cioci na imieninach, fabuła rozwleczona i mętna, bohaterowie - uczone głupki.
A cała ta womitywna mieszanka polana tłustym sosem politycznej poprawności. Gigantyczna erudycja sprowadzona do papki pełnej komunałów i spiskowych truizmów.
Miałam nieodparte, narastające wrażenie, że Eco zakpił z czytelnika. Umieścił tytułowe wahadło Foucaulta i inne naukowe gadżety jako wabiki w morzu dyrdymałów i ubliża inteligencji odbiorcy z każdą stroną bardziej. Punktem kulminacyjnym tej pisarskiej pogardy był dla mnie moment, w którym przeczytałam, jak to całus dany templariuszowi w cztery litery miał uwalniać energię Kundalini. Skatologiczny żarcik godny prawdziwego mędrca przeczołgującego aspirujących poszukiwaczy ukrytej mądrości wschodu.
Ilekroć jednak przychodziło mi do głowy porzucić lekturę, tylekroć znajdowałam na kartach powieści pretekst, by jednak wytrwać.
A to błyskotliwe dopełnienie opowieści o wieży Babel, a to prawdziwie zabawny choć złośliwy opis funkcjonowania wydawnictw Garamond / Manuzio i przyznawania nagród Nike (chi chi chi), a to proroczy wręcz tekst o kończącej się w naszych czasach najdroższej rewolucji świata opisanej przez dr Wagnera (skojarzenie faustowskie, IMO, wskazane bardzo), w którym zboczeńcy nazwami zostają...zboczeńcami.
Wystawiwszy cierpliwość czytelnika na długą próbę i siarczyście obiwszy mu oba emocjonalne policzki, Eco wynagradza determinację na dwustu ostatnich stronach. Akcja, choć nadal konstruowana jako parodia, przyspiesza. Pojawienie się normalnej (zrównoważonej psychicznie i emocjonalnie) bohaterki staje się punktem zwrotnym. Część opisująca oczekiwanie bohatera na narodziny dziecka jest genialna choć przewrotna (nazywanie go Rzeczą przez osaczonego diabolistami i diablofaktami zrobiło na mnie wrażenie), podobnie jak późniejsze dyskretne napomnienia o.... maluchach rozdrabnianych w moździerzu na cześć modnego bóstwa.
"Dotykałem jej brzucha, nie zastanawiając się, co z niego wyjdzie; postanowiliśmy używać określenia Rzecz.
Zapytałem tylko, w jaki sposób mógłbym jej pomóc w czasie porodu.
- Rzecz jest moja - powiedziałem. - Nie chcę być jednym z tych ojców, których widuję się w filmach, jak krążą po szpitalnym korytarzu, odpalając jednego papierosa od drugiego."
"Ciach, tak właśnie, jak powinno się stać w przypadku tych obcęgów, nożyc, tych skalpeli o zakrzywionych ostrzach, które można wsuwać do zwieraczy, w uszy, w macicę, by wydobyć z niej ciepły jeszcze płód, a potem utrzeć go z modem i pieprzem, by zaspokoić pragnienie Asztarte..."
Joos Vincent de Voos, Małpa alchemik, 1870 |
W pierwszej części czytelnik jest zasypany informacjami i plotkami na temat religii, sekt, herezji, tajnych stowarzyszeń i adeptów wiedzy tajemnej, ale autor oszczędza mu z niewiadomych przyczyn najbardziej krwistych historii. W drugiej części daje im upust, choć czyni to mimochodem i dyskretnie. Doskonały jest także fragment złożenia ofiary z Sophi (mądrości) w świątyni nauki, na ołtarzu wiedzy. Wreszcie życiowe bankructwo osób, które teoriom spiskowym poświęcają życie w taki czy inny sposób.
O ile w pierwszej części przywołanie osoby Cervantesa, do którego mam słabość, lekko wyprowadziło mnie z równowagi, bo towarzystwo takiego tam Szekspira czy Bacona, wydało mi się niegodne (przy późniejszej wzmiance o bitwie pod Lepanto miałam wrażenie, że Eco zdecydował jednak wspaniałomyślnie oszczędzić Hiszpana), o ile cytat z Ferdynanda Ossendowskiego, którego przygodowe powieści czytywałam parę lat temu swoim dzieciakom, wydał mi się szarganiem jego pamięci, o tyle zamieszczenie myśli zaczerpniętej z Chestertona w zakończeniu doskonale dopełniło przesłanie książki:
"Ale był też inny (może Chesterton?), który powiedział: to że ludzie przestali wierzyć w Boga, nie oznacza, że nie wierzą już w nic, gdyż wierzą we wszystko."
"Wahadło Foucaulta" jest dziełem przestrzegającym przed lekturą książek sprawiających wrażenie wartościowych, a niemożebnie głupich, przed podnoszeniem tego co tylko użyteczne do rangi metafizycznej, przed uwikłaniem się w tropienie mądrości w gęstym lesie głupoty (zresztą Dantego Eco potraktował z podobną nieśmiałością jak Cervantesa), przed uczonym zadęciem.
Umberto Eco swą powieścią wyczerpał temat, zdemaskował konwencję, a przez to, wierzę, oszczędził czytelnikom swej powieści, mnóstwo czasu w życiu, aby mogli go sensownie go spożytkować.
Przyznam, że z wizją U. Eco na świat i historię nigdy się nie zgadzałem, ale mam słabość do "Wahadła..." (zaznaczę, że jednocześnie kompletnie nie lubię "Imienia róży" i "Tematu na pierwszą stronę", a "Cmentarz w Pradze" uważam za zupełną mizerię).
OdpowiedzUsuńPrzy "Wahadle..." nieźle się bawiłem: obserwując grupę osób, które postanowiły zarabiać na naiwnych pisarzach i czytelnikach, ale ich zabawy w WYMYŚLANIE powiązań w stylu "templariusze-Święty Graal" doprowadziło do tego, że przestali odróżniać prawdę od fałszu (czasami mam wrażenie, że to obraz redakcji w mediach tzw. mainstremowych - oni też od kreacji demonów po przeciwnej stronie sporu politycznego przeszli do WIARY w ich demoniczność).
Że teorie Profesora i jego towarzyszy są niechlujne? To przecież nie błąd autora, ale sposób by pokazać, że bohaterowie początkowo nie traktują ich w ogóle poważnie. Ot, takie rozważania przypominające raczej internetowe grupy dyskusyjne.
A poza tym jestem wdzięczny autorowi za opisanie "kręcenia lodów" nazwanego "NWA — Nakład własny autora". Mam wrażenie, że teraz to już nawet i polska praktyka wydawnicza. :-D
PS. Nie zapomniajmy o świetnych rozważania o "niemożliwych dziedzinach" nauki takich jak: "architektura nomadów".
"Imię róży" podobało mi się mimo wszystko, ale czytałam je jeszcze w liceum z całą naiwnością podlotka. Całkiem miło wspominam kolejne tomiki "Zapisków na pudełku od zapałek". "Wyspy dnia poprzedniego" nie udało mi się dokończyć. Po przeczytaniu mniej więcej 75% stwierdziłam, że szkoda czasu. "Historią piękna" zostałam obdarowana jakiś czas temu i najbardziej w tej książce podobały mi się ... obrazki.
UsuńDo "Wahadła" przymierzałam się kilka lat, bo wszyscy mi mówili, że to książka dla erudytów i że trzeba mieć solidny background, żeby się nią cieszyć. Kupiłam, otworzyłam i zonk(!) cytacik hebrajski nieprzetłumaczony... Trudno, czytam. Spodziewałam się dreszczowca, od którego ciężko się będzie oderwać, pełnego szokujących, ale prawdopodobnych wydarzeń, mocno osadzonego historycznie, genialnej konstrukcji akcji, najlepiej zbudowanej analogicznie do ruchu tytułowego wahadła i mnóstwo kulturowych odniesień. A znalazłam groch z kapustą. Co tam autorowi zadzwoni, to na kartkę spłynie. A że profesor wszechstronnie wykształcony, to przebijałam się przez tę wiedzę bez celu i sensu, bo wiele wątków do niczego ani nie przybliżało, ani nie oddalało. Zirytowało mnie zawiązanie całej historii: fatalna pomyłka z powodu zmiany kalendarza. Żenada trochę jak na pogromców tellurycznych sił natury. Przecież ci spadkobiercy templariuszy w gwiazdy powinni patrzeć, a nie w kalendarz... Eco poszedł na łatwiznę.
Najgorsze i najnudniejsze jednak były te mocno przechodzone teorie spiskowe. Z całym szacunkiem dla pracy profesora, ale dyskusje na "spiskowych" forach internetowych są często znacznie ciekawsze niż dysputy pracowników wydawnictwa Garamond.
Miałam wrażenie, że Włoch sięgnął tylko po te bezpieczne i oswojone już teorie, a te najbardziej dzikie bezpiecznie przemilczał.
Najbardziej rozbawiła mnie scena w pociągu i wyznanie Belba, że "pracuje w wydawnictwie, które publikuje książki poświęcone arabskiej metafizyce". "Powiedział to, bo miał nadzieję sterroryzować przeciwnika" po czym wysiadł i zostawił pasażerom walizkę.
Teraz czekam, kiedy lewacy okrzykną, że Eco propagował islamofobię :D
A tak w ogóle, to dzięki Eco doceniłam Potockiego i jego "Rękopis". Gomelezowie rządzą!